W głowie widza „Gniazda ryjówek” ścierają się sprzeczne odczucia. Wstręt mierzy się z zachwytem, przerażenie z zafascynowaniem, a litość z gniewem. Film Juanfera Andrésa i Estebana Roela nie daje jednoznacznych odpowiedzi, zaprasza za to do odurzającego świata, gdzie dom jest więzieniem, rodzina siedliskiem zepsucia, a przemoc mami zdumiewającym urokiem.
Morfina i bicie różańcem w szczepionkę
Montse to utalentowana krawcowa. Jej życia nie wypełniają jednak sukcesy i uciechy, lecz rozpamiętywanie bolesnej przeszłości i trud zmagań z agorafobią. Od lat nie opuszcza mieszkania, próbując ukoić lęk kropelką morfiny. Samotnie wychowuje młodszą siostrę, skrupulatnie wypełniając obowiązki, jakie spadły na nią po śmierci rodziców. Niczym surowa zakonnica wpaja dziewczynie zasady wiary, kontroluje każdy aspekt jej życia i dotkliwie karze za najdrobniejsze przewinienia. Dyscyplina przenika się z nieprzerwanym przeżywaniem żałoby po stracie najbliższych. Monotonną codzienność sióstr odmienia Carlos – przystojny sąsiad z góry. Pewnego dnia puka do ich drzwi prosząc o pomoc. Montse przyjmuje go pod swój dach. Opiekuje się rannym mężczyzną, z dnia na dzień tracąc dla niego głowę. Postanawia za wszelką cenę zatrzymać ukochanego przy sobie.
Niechęć vs. litość
Debiut reżyserski Juanfera Andrésa i Estebana Roela to wciągające studium umysłu staczającego się w otchłań szaleństwa. Lęk nie odstępuje głównej bohaterki na krok, podobnie jak poczucie winy, straty i obowiązku. Uosabiają się one w wyobrażeniach zmarłego ojca – cynicznego komentatora każdej decyzji Montse. Kobieta czuje się samotna i bezsilna. Chwilowe ukojenie znajduje w morfinie, religii i pracy. Pragnie miłości. Chce uwolnić się z krępujących pęt strachu i wyrzutów sumienia. Nadzieję na odmianę pasma krzywd widzi w obecności Carlosa, dostrzegając w nim zbawcze lekarstwo na wszelkie niepokoje. Postać szalonej dewotki, po mistrzowsku wykreowana przez Macarenę Gómez, wzbudza przede wszystkim litość. Mamy ochotę zapłakać nad tragicznym losem nieszczęśliwej, przerażonej i obłąkanej. Jednak jej brutalność i mordercze skłonności wydają się odrażające, a zbrodnie domagają się kary. Wyważona i wolna od zmanierowania gra aktorska pozwoliła na uwiarygodnienie wewnętrznych dramatów Montse oraz na podkreślenie skomplikowanej natury bohaterki. Gómez hipnotyzuje spojrzeniem. Każdym gestem zaznacza, że jej postać nieustannie zmaga się z własną słabością. Reszta obsady prezentuje przy niej dość blado, jednak to raczej kwestia niezbyt skomplikowanych ról, jakie przypadły im w udziale.
Klaustrofobia
Większość scen rozgrywa się w mieszkaniu Montse. Chociaż jest ono niewielkie, przypomina labirynt pełen kryjówek i ślepych uliczek, przywodząc na myśl tytułowe gniazdo ryjówek. Bohaterowie poruszają się po wąskich korytarzach, każdy z nich ostrożnie rozgrywa swoją partię w walce o przetrwanie. Dla Montse mieszkanie to azyl i więzienie. Wyjście za próg wiąże się z atakiem paniki, rozpaczliwą próbą złapania oddechu. Kobieta nie potrafi przezwyciężyć paraliżującego strachu. Zamyka się więc w prywatnej, oswojonej przestrzeni. Wnętrza są schludne i zadbane, ale nie przytulne. Żaden ruch mieszkających tu ludzi nie umknie uwadze czujnych obserwatorów – Jezusa i zmarłych rodziców, bacznie przyglądających się wydarzeniom z ram zdjęć i obrazów. Dojmujące uczucie osaczenia towarzyszy nie tylko bohaterom. Oglądając „Gniazdo ryjówek” nie można uciec przed narastającą grozą, sprawnie podsycanym napięciem i świadomością nadchodzącej tragedii. Pragniemy uwolnić się od dusznej i odurzającej atmosfery, jednocześnie w napięciu śledząc akcję i wyczekując finału. Właśnie w osobliwym uzależnieniu widza od obrazu jaki ogląda i jakiego fizycznie doświadcza, tkwi największa siła filmu. Juanfer Andrés i Esteban Roel stworzyli skuteczne narzędzie przerażania i kontroli. Boimy się, czujemy nieznośny dyskomfort, często też obrzydzenie, a jednak nie możemy oderwać wzroku. Łapczywie chłoniemy kolejne sceny dołączając do śmiertelnej gry, pozostając jednak w bezpiecznej pozycji obserwatora.
Piękno i groza
Paradoksem „Gniazda ryjówek” jest fakt, że pozwala ono zachwycić się tym, co powinno budzić wstręt. Rozczłonkowane ciała, ułożone niczym muzealne instalacje, przypominają dzieła sztuki makabrycznej. Wydają się niepokojąco piękne, choć raczej nikt nie udekorowałby nimi świątecznego stołu. Estetyzując przemoc, reżyserzy po raz kolejny próbowali wzbudzić u widza ambiwalentne odczucia. Z jednej strony brzydzimy się krwawych obrazów, z drugiej – pozostajemy pod wpływem ich wysublimowania i ulotnego czaru. Dreszczowiec oszczędnie dozujący drastyczne sceny, wydaje się intrygującym przejawem dobrego smaku swoich twórców. Zadecydowały o tym nie tylko silnie wystylizowane kadry z odciętymi kończynami, pozostawianie luk, które nasza wyobraźnia może wypełnić wedle uznania, ale też dyskretne poczucie humoru. Humoru czarnego jak żałobne suknie głównej bohaterki. Elegancja i finezja w przedstawianiu wizji rodem z koszmaru to jedna z najpoważniejszych zalet produkcji duetu Andrés/Roel. Zdjęcia dostarczają nam nieprzyzwoitej przyjemności. Dwoistość i napięcia między przeciwnymi biegunami skutecznie podsycają zainteresowanie i demaskują odwieczną fascynację tym, co przerażające, odpychające i potworne.
„Gniazdo ryjówek” to film, który potrafi oczarować i zniewolić. Z siłą magnesu przyciąga uwagę, nie pozwala na chwilę wytchnienia. Wchodząc do klaustrofobicznego, fascynującego świata, gdzie w każdym zakamarku czai się tajemnica, ulegamy jego uwodzicielskiej mocy. Czy szaleństwo Montse udziela się widzom? Tego nie potrafię rozstrzygnąć. Jedyną diagnozą, jaką mogę postawić z całą pewnością jest werdykt: hiszpańskie kino grozy miewa się świetnie.